Studenckie czasy

W związku z minionym Sylwestrem postanowiłam przeskoczyć we wspomnieniach do czasów studiów. Tegoroczny przełom lat spędziłam w domu próbując uciszyć przestraszone maleństwo, a jak to było kiedyś??

Czas studiów. Nauki nie było mało i nie raz się siedziało po nocach i zaliczało wejściówki po kilka razy. Ale człowiek by zwariował, gdyby tylko studia się liczyły.

Pierwszy rok minął mi pod znakiem tańca towarzyskiego. Zaczęło się tak zwyczajnie, ktoś rzucił ulotki, koleżanka chciała pójść, ale nie sama, wiec poszłam dla towarzystwa, w ogóle mnie to nie interesowało, bo ja i taniec?? – ja się nie umiem  ruszać i nie mam wyczucia rytmu. Ale życie robi psikusy i powtarza – nigdy nie mów nigdy. Wraz z Anią wciągnęłyśmy się na całego. Chodziłyśmy zamiast 2x, czasem nawet 4x w tygodniu (na 2 równoległe grupy), zresztą to w naszym naborze było popularne. Ćwiczyłyśmy przed lustrem w szatni na PG i wciąż się o tym myślało.Klub organizował imprezy – to były zabawy, bez dymu papierosowego, miejsca na parkiecie nie brakowało, tańczących również. Było jedzenie, picie, a alkoholu niewiele. Wracało się po wschodzie słońca, zebrała się nas grupka która zostawała do końca, dojadała resztki i kończyła zabawę. A jak nie było imprezy klubowej to po treningu szliśmy coś zjeść i wracaliśmy do kwadratowej na imprezkę, często nieplanowaną wcześniej, no i jako pierwsi wyskakiwaliśmy na parkiet, jak muzyka zaczęła głośniej grać – szkoda marnować czas. A w wakacje nie obyło się bez obozu tanecznego i tańca do 10h dziennie. 2 treningi, praktiz wieczorny, często próby na trawniku i nocne imprezki. Tańczyło się do końca, ale potem do domku dojść to było ciężko.

Wraz z kursem tańca wyłoniła się ekipa rowerowo-taizowska. Zaczęło się od Oli i Madzi (o tym jeszcze napisze),  z tańców dołączył do nas Wojtek i Michał. Jeździliśmy tak zgrają na wypady na Kaszuby, do Maksa, do Otomina, Sobieszewa. Zimą rowery nie stały zapomniane, po śniegu też się da, a nawet po jeziorku można. Poza rowerami były również łyżwy – zabawy na lodzie, tańce dookoła choinki na hali, a raz udało nam się pojechać na łyżwowanie na jezioro w Otominie.

Od października dochodziła kolejna atrakcja – spotkania przed wyjazdem na Taize.  Na spotkaniach się nie kończyło, potem obowiązkowa pizza w Krokodylu lub Cristalu, nieraz siedzieliśmy do zamknięcia. A na koniec spacer dla spalenia trochę kalorii. Pamiętam te nocne włóczenie się po poligonie. To były czasy.

Po kolejnych Taize grupa się rozrastała, aż Krokodyl stał się dla nas za mały. Okazało się że organizator to mój sąsiad, więc nie było możliwości odmowy, trzeba było co roku jechać ;). I tak był Paryż, Hamburg, Mediolan i Zagrzeb. W między czasie dołączali do nas Paulina, Celina, Asia, Bogusia, Tomek, Agata, Ewa, Andrzej, Basia, i wielu innych wspaniałych ludzi. A w Hamburgu poznałam tą najważniejszą dla mnie osobę Mateusza i tak się zaczęła kolejna opowieść… ale to już inna bajka.

Po spotkaniach Taizowskich, w związku z tym że 9 stycznia mam urodzinki, cała ekipa zjerzdzała się do mnie na wspomnienia i oglądanie zdjęć. Teraz ludziska się troche rozjechały, każdy ma swoje życie, pracę, ale w tym roku tak mi się zamarzyło ponownie spotkać w Taizowskim gronie. Co wy na to??